ciemne_niebo

Artykuł ukazał się w nowojorskim tygodniku „Kurier PLUS” dnia 25 września 1999 roku

Wojna w Kosowie już dawno zakończona, a ja wracam pamięcią do jej początków. Przyswajałam napływające informacje i obrazy pierwszych zniszczeń z wyraźnym, wewnętrznym, emocjonalnym oporem.

Należę do pokolenia powojennego, wojnę znam tylko z rodzinnych opowieści, literatury i filmów. W tych wojennych przekazach musiał być spory ładunek emocji, bo w dzieciństwie prześladowały mnie wojenne, bardzo realistyczne sny. Pamiętam też gniew ojca, gdy mój brat wraz z kolegami bawił się na podwórku w wojnę. Miał surowo zabronione skierowywanie na ludzi pistoletu-zabawki, czy kawałka patyka imitującego karabin. I bynajmniej nie dlatego, że ojciec był dobrym psychologiem, tylko dlatego, że przeżył wojnę.

Wspominam to teraz nieprzypadkowo.

W parę dni po rozpoczęciu ataków na Kosowo w amerykańskich mediach zaczęto reklamować komputerową grę symulującą powietrzne ataki na Jugosławię. Pierwsze informacje o tej grze, wraz z demonstracją jej możliwości, pokazano w segmencie informacyjnym, zaraz po filmowych doniesieniach z bombardowanego Nowego Sadu, po prostu jako „przy okazji” wartą podania ciekawostkę. A gra polega na bombardowaniu realistycznie oddanych terenów Serbii. Grający jest pilotem niszczącym naziemne obiekty i ludzi.

Jednocześnie Pentagon zaczął sukcesywnie udostępniać mediom filmy, pozyskane z kamer zainstalowanych na pociskach, pokazujące obraz od namierzenia celu do zniszczenia. Jak w telewizyjnych i komputerowych grach miliony ludzi mogło obserwować w swoich domach, przy obiedzie, czy przed snem, krzyżyk celownika, zbliżenie i wybuch. A potem suche informacje o stratach w ludziach - trzyletnia dziewczynka, dziewięciu zabitych cywili... I obraz zniszczeń: płomienie, dym, ruiny.

Dzięki tej cudownej technice mogliśmy też setki razy zobaczyć jak nagle w polu celownika zbliżającego się do mostu pocisku pojawił się pociąg osobowy... I wirtualny obraz wybuchu... BUMU! Trafiony, sto punktów dla gracza...

Co zmienia oficjalne oświadczenie o „niezamierzonym, tragicznym zbiegu okoliczności”? Nic. Taka jest logika każdej wojny.

Czemu służyły pokazywane z taką natarczywością i częstotliwością filmy z prawdziwych ataków rakietowych? Jakie miały wpływ na umysły, szczególnie młode? Czysto instrumentalny charakter takich przekazów zamienia przecież prawdziwe oblicze wojny na mistyfikację, w której brak miejsca na oddanie tragedii zabijanych i zabijających, a przez to miejsce tragedii umieszcza poza sumieniem. Co się dzieje w tych warunkach z poczuciem rzeczywistości młodego pokolenia oraz kto i jak troszczy się o to, co to pokolenie tak naprawdę pojmuje z obrazu rozerwanego w sekundzie pociągu osobowego?

W dniu, gdy pisałam te słowa, agencje doniosły, że w Kolorado, w jednej ze szkół, dwóch młodych ludzi zastrzeliło kilkunastu uczniów i kilkadziesiąt zraniło. To dziesiąta już amerykańska szkoła, w której doszło do masowego zabijania uczniów przez uczniów.

Wszyscy pytali „dlaczego”? Ameryka wydawała się być zaskoczona. Czym? Aktem przemocy? Celownik, zbliżenie na most, nagle pociąg... BUMU! Trafiony... pociąg i most. I jeszcze raz ten sam obraz.

Kilkadziesiąt razy w ciągu dnia.

A może taki, w takiej samej konwencji i w jeszcze większej częstotliwości: gracz jest członkiem ekipy militarnej dysponującej superszybko strzelnymi karabinami maszynowymi; gra polega na eliminacji przeciwnej grupy, wystarczy celna seria i przeciwnik rozerwany jest na strzępy, krew bryzga po ścianach, fruwające szczątki ciał, ostra muzyka, okrzyki zwycięstwa. A jak się celnie nie trafi to gracz za każdym razem słyszy z głośników komputera ironiczne „loser”... Można grać w to samemu, lub w dwójkę, wtedy wciąga jeszcze bardziej. W każdym sklepie komputerowym takie gry to co najmniej 60% wszystkich sprzedawanych. Jest w czym wybierać gdy chce się dziecku zrobić prezent, dajmy na to, pod choinkę.

Nie tak dawno komisja do spraw przemocy w amerykańskich szkołach ujawniła, że uczniowie podają w ankietach, iż na zaopatrzenie się w broń palną potrzebują jedną godzinę. Wystarczy jedna godzina, by młody człowiek uzbroił się w ostrą, śmiertelną broń. A jeśli gniew czy frustracja trwa dłużej niż godzinę?

Gdy w Kolorado zwłoki kilkunastu osób leżały jeszcze na posadzce szkolnej w sprzedaży pojawił się majowy numer magazynu „SUCCESS”. Na okładce duży, krzyczący tytuł: „Making a Killing on the Internet”, ze zdjęciem uśmiechniętych dwóch facetów, którzy w trzy lata stworzyli firmę wartą trzy biliony dolarów. Ten sukces to m.in. na żywo udostępniane w internecie gry komputerowe, w tym gry przemocy oczywiście.

Zaraz po pierwszych doniesieniach z Kolorado, w okolicznościowym przemówieniu prezydent Clinton mówił o konieczności uczenia młodych ludzi rozwiązywania problemów bez przemocy. Jednocześnie, dokładnie w tym samym czasie, w Albanii wylądowały amerykańskie super bojowe śmigłowce, a NATO zapowiedziało nasilenie bombardowań. Jaka jest logika i moralne przesłanie tych dwóch zestawionych razem faktów? Kto próbował wyjaśnić młodym ludziom ich sens? Niełatwe są odpowiedzi na mnożące się pytania.

Nie byłoby brutalnych gier komputerowych, gdyby nie było na nie popytu. Aby był popyt muszą być spełnione po stronie nabywcy dwa warunki: dużo wolnego czasu i wytworzenie się emocjonalnej satysfakcji z zabawy w zabijanie.

Gra tym się różni od filmu, że gracz nie jest biernym obserwatorem przemocy. Emocjonalnie staje się tym, który zabija. W odpowiednim momencie fizycznie naciska spust, widzi trafiający pocisk i efekt - krew, rozrywaną postać... I za to jest nagradzany. Tak tworzy się wewnętrzna identyfikacja „jestem zabijającym”, ale też jestem „super”, „wspaniały”, „mocny”. W filmie może ona napotkać na emocjonalne i moralne bariery. W grach jest kompletna. Reguły gier są proste - im więcej i skuteczniej się zabija, tym większy sukces i satysfakcja, a przy tym motyw zabijania jest nieistotny.

Element czasu sprzyja z kolei uzależnieniu emocjonalnemu, swoistej obsesji. To odrywa od rzeczywistości, kontaktów z ludźmi i od wszystkich tych warunków, które budują poczucie własnej wartości, oparte na realnych osiągnięciach w życiu. Poczucie własnej wartości zastępowane jest powoli poczuciem iluzorycznej mocy, budowanym na iluzorycznych wygranych, liczonych ilością zabitych, przy jednoczesnym, stopniowym zacieraniu się granic między rzeczywistością, a wirtualnym światem przemocy.

Wystarczy do tego dodać obrazy z ostrych filmów fabularnych, codziennych doniesień w dziennikach telewizyjnych, ataków terrorystycznych i jeszcze dołożyć zaburzoną w jakikolwiek sposób lub nieobecną rodzinę, czy trudności w szkole, by z dużym prawdopodobieństwem oczekiwać najgorszego.

Ale tragedia w Kolorado miała jeszcze inny wymiar. Dwóch młodych ludzi po dokonaniu masakry popełniło samobójstwo. Nie był to więc tylko nieprawdopodobny akt przemocy, opętanych zabijaniem młodych ludzi, ale też autodestrukcji. Jakby nie mogąc oprzeć się zabijaniu nie byli już w stanie grać dalej...

Pomimo tego wydaje się jednak, iż upatrywanie przyczyn takich tragedii tylko w grach komputerowych jest fałszywym uproszczeniem.

Przyczyny leżą znacznie głębiej, w mentalności współczesnego człowieka, uwikłanego w nową kulturę, będącą w coraz mniejszym stopniu gruntem solidnych wartości, w oparciu o które rodziłaby się twórcza potrzeba wyrażania sensu własnego istnienia.

Kultura ta uczyniła akt zabijania człowieka przez człowieka codziennym, masowym, tanim widowiskiem, obdzierając z głęboko ludzkich znaczeń sens śmierci, a co za tym idzie odebrała życiu wyjątkowe, specjalne miejsce w hierarchii wartości. Przemoc i zabijanie stały się modelowymi obrazami kształtującymi, a raczej stępiającymi wrażliwość. W mediach widok człowieka zabijającego drugiego człowieka, czy to fikcyjnie, czy naprawdę, jest tak normalny jak reklama płatków śniadaniowych, ale częstszy. I tak samo bezduszny, obojętny. Dzieje się tak nie tylko w Ameryce. Przeprowadzone w 1997 roku badania Instytutu Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji Uniwersytetu Warszawskiego dowodzą, że jeden obraz przemocy pojawia się na ekranach obu programów telewizji publicznej, Polsatu i TVN, średnio co 144 sekundy.

Medialny przekaz stał się sterem nie tylko ludzkich nastrojów, ale też karykaturalnym kreatorem zbiorowego żałobnictwa, odwracającym proporcje jakichkolwiek zdroworozsądkowych, czy zwyczajnie ludzkich odruchów w obliczu śmierci. Z tragicznych wypadków, jakim ulegają znani i popularni ludzie czyni się narodowe żałoby i spektakle trwające tygodniami. Celebruje się takie śmierci do granic absurdu, do granic poczucia realności.

Miary dopełniają najbardziej popularne i kasowe, codzienne „talk show” gloryfikujące bezdenną bezmyślność, prymitywność oraz emocjonalną i fizyczną przemoc. W tych na lepszym poziomie tylko pozornie przekazuje się bardziej pozytywną treść. Pod płaszczykiem „na żywo” naprawianego świata pełno w nich bezsilnych rodziców, całkowicie tracących kontrolę nad dziećmi lub dzieci będących ofiarami patologii rodziców.

Ale nie tylko rodzice czują się bezsilni wobec dzieci. Tę bezsilność odczuwają także nauczyciele. Systemy edukacyjne wyeliminowały autentyczną więź i wzajemny respekt miedzy uczniem i nauczycielem. Do tego pogoń za pieniądzem wszelkimi możliwymi sposobami odwraca rodziców od dzieci. Brak normalnych, codziennych więzi czyni rodzinę formalnym, jeszcze jednym „systemem” opartym na zewnętrznych zasadach, bez wewnętrznych połączeń.

Po tragedii w Kolorado w jednym z programów ojciec zabitego dziecka pytał inspektora szkolnego, czy w szkołach, które ma pod swoją opieką uczy się młodych ludzi tego co jest dobre, a co złe? Nie uzyskał odpowiedzi... Pani inspektor wydawała się nie wiedzieć o co mu chodzi.

Wiadomo też, że ci, którzy strzelali pochodzili z rodzin o tzw. dobrej opinii. A to znaczy dokładnie tyle, że niczym specjalnie się one nie wyróżniały, chociaż jak już wiadomo późniejsi sprawcy tragedii jawnie kultywowali w nich hitleryzm, a także produkowali ładunki wybuchowe, na skalę, której rodzice nie mogli nie zauważyć. Na czym więc polegała „normalność” tych rodzin? Czy zawodzą tu kryteria, czy ci, którzy się nimi posługują?

Powyższy obraz byłby bardzo niesprawiedliwy gdyby chcieć go zgeneralizować i uznać za powszechny. Nie można jednak traktować go za marginalny skoro strzelaniny w szkole miały miejsce w Wielkiej Brytanii, krótko po Kolorado w Kanadzie, a potem znowu w USA, w Georgii.

Ale nie tylko młodzi ludzie masowo zabijają. Parę dni temu giełdowy hazardzista zastrzelił kilkanaście osób, po czym odebrał sobie życie. Stracił na giełdzie ćwierć miliona dolarów. I to wyjaśnia wszystko.

Nie wyjaśnia.

A jeśli wyjaśnia to znaczy, że jesteśmy społeczeństwem zagubionym i zalęknionym na tyle, iż zadawalamy się czymkolwiek byleby tylko nie zobaczyć własnego strachu. Bo wszystko to rodzi lęk. Nie tylko o własne dzieci, ale też przed własnymi dziećmi, ich kolegami, miejscami publicznymi, codzienną drogą, którą przemierzamy do pracy, środkami komunikacji, przyszłością...

Bardzo łatwo jest ulec pokusie zrzucenia całej odpowiedzialności na brutalne gry komputerowe, filmy, łatwy dostęp do broni, stres i frustrację. Przyszedł chyba jednak najwyższy czas przestać ignorować ewidentne fakty, jak choćby ten, że jak się szacuje codziennie sto tysięcy młodych ludzi w USA przychodzi do szkoły z bronią palną.

Ale też nie można zapominać o tym, że np. w krajach Europy północnej dostęp do broni jest znacznie powszechniejszy i łatwiejszy niż w Ameryce i nie dochodzi tam do podobnych tragedii. Z tych samych powodów nie wolno nam jednak zamykać ust tym, którzy pytają, nawet gdy nie znajdują odpowiedzi i wojna jest zakończona, o to, czy rzeczywiście zrobiono wszystko na drodze pokojowej w sprawie kryzysu etnicznego w Kosowie, zanim zdecydowano o atakach bombowych? Tak samo wszakże nie wolno zakładać z czysto teoretyczno-etycznych tylko powodów, że ataki te nie były konieczne. Tam gdzie kończą się wątpliwości, tam kończą się horyzonty widzenia i rozumienia.

Wydaje się bowiem, że kultura zabijania, przemocy i kultu pieniądza usypia moralną czujność, tę naszą wnikliwość rodzącą kłopotliwe, niepokojące, trudne pytania i niepozwalającą widzieć rzeczy tylko w medialnym spłaszczeniu.

Śmiem również twierdzić, że tej moralnej czujności i wrażliwości więcej w młodym pokoleniu niż w nas, dorosłych. I być może w tym tkwi największy problem - młodzi ludzie nie widzą nas stawiających sobie takie pytania, które być może sami sobie stawiają, ani tym bardziej, nie dajemy im na nie odpowiedzi, czy choćby próby odpowiedzi, lub wyraźnej wątpliwości, po której mogliby rozpoznać jakieś wartości, czy sens zdarzeń. Pozostaje im lęk i rebelia wobec świata, który, o czym zapominamy, stworzyliśmy im my, dorośli.

W latach sześćdziesiątych młodzi ludzie w niezgodzie na wojnę w Wietnamie, zimnowojenny świat i mieszczańską hipokryzje uciekli w rewolucję seksualną, narkotyki i ruchy na rzecz pokoju na świecie. Teraz są rodzicami lub dziadkami ale nie wiedzą przed czym uciekają ich dzieci, czego się boją, na co się nie zgadzają, czego pragną i w jakim świecie chcą żyć.

Zdaję sobie sprawę, iż można postawić mi zarzut pozornie nieuzasadnionego wrzucenia do jednego worka problemów w amerykańskich szkołach, morderstw popełnianych przez dorosłych i wojny w Jugosławii. Ataki na Jugosławię były w jakimś chociaż sensie uzasadnione, a zabijanie w szkołach, czy miejscach publicznych zupełnie niepojęte. Jedno jest przemyślanym działaniem, drugie wydaje się być szaleństwem.

Nie porównuję tych zjawisk i nie utożsamia. Sadzę jednak, że są produktem tej samej ludzkiej bezsilności i w efekcie końcowym tak samo niebezpiecznego przekonania, iż przemoc jest ostatecznym rozwiązaniem. Istota moich wątpliwości dotyczy tych warunków, które nie stanęły na drodze temu, co uczyniło w tych przypadkach przemoc „jedynym rozwiązaniem”.

Młody człowiek z Georgii po zabiciu swoich kolegów, oddając pistolet, który znalazł w domu, powiedział tylko „boję się... „

I być może w tym momencie bał się po prostu odpowiedzialności. A może dopiero wtedy poczuł prawdziwy, realny lęk, którego nie odczuwał od dawna, bo już dawno udało mu się go zastąpić poczuciem iluzorycznej mocy, jakie dawała zabawa w zabijanie, szczególnie podsycana najnowszą, parę dni wcześniej poznaną grą „Wojna w Jugosławii”, w którą w tym czasie grało przecież pół świata...

Pewnie nigdy nie dowiemy się czego się bał, gdy oddawał policjantowi broń i dużo wcześniej, zanim zaczął strzelać i wyglądał na normalnego młodego człowieka, z normalnej rodziny.

Ktoś może powiedzieć, iż rozczulam się nad bandytą. Równie dobrze przecież można wyjaśnić jego czyn nienawiścią i z zimną krwią przemyślanym działaniem. Może... Nie wiemy tego i nie chcemy dociekać. A w końcu zostaniemy z jakąś opinią na temat wymierzonej mu kary i to wszystko.

Nie wszystko... Wczoraj dorosły człowiek strzelał w przedszkolu do żydowskich dzieci. Podobno z nienawiści do Żydów. Czy to też nam wystarczy?

Gdzieś pod powierzchnią pobieżnie przez nas rejestrowanych zdarzeń tętnią gorące źródła nierozwiązanych, żywych problemów. Czujemy przez skórę ich nawałnicę.

Gdzieś w ludzkiej świadomości następuje niebezpieczny stan przeciążenia złem i bezsilnością.

Obniżka ceny na życie nie wydaje się już sezonowa, za to podbija ceny gier wojennych.

Jako ludzkość stoimy w skazitelnej i nieprzetłumaczalnej pustce, dziergając swoje indywidualne istnienia na coraz mniejszych obszarach bezpieczeństwa.

Na naszych oczach znika jakiś świat, a my udajemy, że chodzi o jaszczurki nad Amazonką.

Niezauważalnie odchodzą ludzie, dzięki którym rozumieliśmy znaki napotykane na drogach.

Jednocześnie nie potrafimy być odpowiedzią nawet dla młodych pacyfistów nawołujących do rozbrojenia umysłów i histerycznie celebrujemy śmierć tych, którzy praktycznie nic w nasze życie nie wnieśli.

Między snem a snem degustujemy lęk i montujemy swoje defensywy. Chlipiemy gorycz płynącą z podsumowań i za nic nie możemy nadążyć ją spijać.

W obliczu strzelaniny w przedszkolu, czy bombardowań czujemy już tylko ulgę, że nie nas to dotyczy.

Polami minowymi nierozwikłanych obaw truchtem biegniemy w nowe tysiąclecie, naiwnie licząc, że ktoś za nami zdąży jeszcze zgasić obraz na ekranie i nie zatrzasnąć drzwi.