Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której osoba chora na poważną, przewlekłą chorobę nie chce się leczyć. Jest to zrozumiale do momentu, gdy nie wie o swoim schorzeniu. Ale pierwsze oznaki zaburzeń skłaniają ludzi do wizyty u lekarza w celu sprawdzenia stanu zdrowia, a diagnoza choroby uruchamia szereg zabiegów w kierunku leczenia się. Oczywiście są osoby odwlekające moment konfrontacji medycznej, a także takie, które bywają bardzo opornymi pacjentami, jednak pogarszający się stan zdrowia czy diagnoza choroby zagrażającej życiu powoduje w końcu, iż człowiek poddaje się leczeniu, stosuje się do zaleceń, chodzi na kontrole itd.

W przypadku alkoholizmu mamy do czynienia z sytuacja, w której człowiek nie podejmuje leczenia nawet wtedy, gdy jego stan naprawdę zagraża życiu. Bardzo rzadką, a wręcz niespotykaną jest też taka sytuacja, w której osoba pijąca udaje się do lekarza w celu sprawdzenia, czy jest alkoholikiem, czy nie. Typowe jest to, ze alkoholik nie chce się łęczyc i nie przyjmuje żadnych sugestii dotyczących podjęcia leczenia. Jest to wręcz jeden z bardziej znaczących symptomów rozpoznawczych choroby alkoholowej.

Dlaczego alkoholik nie chce się leczyć? Najkrócej można odpowiedzieć na to pytanie stwierdzeniem, iż zaprzeczanie chorobie jest elementem choroby. Jest to efekt głębokich i długotrwałych zmian psychicznych, charakterologicznych i neurologicznych. Ale wiąże się to także z brakiem elementarnej wiedzy o chorobie alkoholowej.

Alkohol oszukuje alkoholika, tak jak wszystkich. Przychodzi taki moment, gdy pijacy pije już bo musi, gdyż jest fizjologicznie uzależniony od alkoholu. A to oznacza, że przerwanie picia siłą woli jest niemożliwe, bo wywołuje to poważne następstwa w postaci stanów, w których alkoholik czuje się bardzo chory, a nawet umierający. I to zagrożenie może być odczuwane prawidłowo. Przyjęcie kolejnej dawki alkoholu łagodzi te dolegliwości, ale pogłębia chorobę alkoholową. Tak wiec z jednej strony alkohol jest naprawdę lekarstwem, a z drugiej czynnikiem zabijającym.

Ale początkowo picie miało inny charakter, spełniało funkcje towarzyskie, odreagowania napięcia, poprawiania nastroju. Już wtedy trzeba było jednak w jakiś sposób usprawiedliwić przed otoczeniem okresy nietrzeźwości. Społeczne normy temu sprzyjały. Usprawiedliwianie picia towarzyszyło alkoholikowi od samego początku.

Gdy jeszcze choroba nie była rozwinięta usprawiedliwienia te były logiczne, prawdopodobne i „trzymały się rzeczywistości". Czy były jednak prawdziwe? Być może do pewnego czasu tak, potem prawda przestała się liczyć, gdyż najistotniejsze stało się to, by stwarzać pozory powodów umożliwiających picie.

Niekoniecznie tez zabiegi te były świadome. Podawane rodzinie zmyślone powody nadużywania alkoholu trzeba było usprawiedliwić przed samym sobą, by mieć poczucie racji, dobrego mniemania o sobie, itd. Prawdopodobnym usprawiedliwieniem mogło być na przykład to, ze rodzina nie rozumie sytuacji w pracy, czy wszystkich warunków robienia „kariery zawodowej", której elementem jest picie przy rożnych okazjach. Było to tym bardziej konieczne, gdy coraz widoczniejsze i poważniejsze stawały się konsekwencje picia. Nikt nie chce się czuć gorszy. Alkoholik tez chce się czuć wartościowym człowiekiem.

Na domiar złego, najbliższe otoczenie początkowo chętnie przyjmowało te usprawiedliwienia lub blednie je interpretowało. Np. rodzina zamiast dostrzegać nasilający się typowo problem alkoholowy, czyli postępujące fizjologiczne uzależnienie od alkoholu, dostrzegała problem „złego towarzystwa" i w nim upatrywała przyczynę nasilającego się picia. Tymczasem alkohol robił swoje. Uzależniał powoli i systematycznie. Nikt jednak tego nie dostrzegał, ani pijacy, ani jego otoczenie. Zamiast tego zaczęły być dostrzegane konsekwencje picia i na nich skupiała się uwaga. Ale interpretacje nadal były błędne. Przyczyna wszelkich nieszczęść był wprawdzie alkohol, ale przyczyny jego picia upatrywane były dalej w czynnikach zewnętrznych /np. koledzy/, lub zlej woli pijącego, który stal się „złym człowiekiem", lub „dobrym, jak nie pije". Czy mógł to przyjąć? Nie mógł i to z paru powodów.

Po pierwsze dlatego, że coraz częściej był pijany, a w tym stanie nie ma mowy o rozsądku. W upojeniu alkoholowym rzeczywistość przybiera inne kształty i wymiary. Jest to oczywiste, a przecież najczęściej „poważne rozmowy" z pijącym przeprowadzane są wtedy, gdy nie jest trzeźwy.

Po drugie potrzeba picia stawała się koniecznością. Negatywne reakcje otoczenia wywoływały w naturalny sposób reakcje bronienia się, udowadniania, że nie jest źle, ze wszyscy przesądzają atakując go za picie, itp. Rosnące poczucie winy wobec najbliższych i rosnąca jednocześnie fizjologiczna zależność od alkoholu, z której nie zdawał sobie sprawy, sprzyjały postawie zaprzeczania. Te dwie napierające na niego siły stały się zagrożeniem dla poczucia własnej wartości, którego bal się utracić najbardziej.

Gdyby przyznał racje otoczeniu musiałby wziąć na siebie, na swoje sumienie, wszystko co mu zarzucano. Gdyby nie był uzależniony od alkoholu może nawet mógłby to zrobić, powiedzieć sobie „stop", przestać pić, powoli naprawiać to, co zrujnowane. Miałby realna szanse. Ale to nie było możliwe, bo... nie mógł przestać pić. Nie można budować i rujnować jednocześnie. Nie można być pijanym i trzeźwym jednocześnie. Nie można prosić o wybaczenie i dalej czynić zło. A tak właśnie alkoholik funkcjonuje. Nie wierzył w to jednak. Dlatego przysięgał na wszystko, obiecywał, chciał – na chwile, do następnego picia...

Dlaczego wiec nie rozumiał, że jest uzależniony? Ponieważ zagrożenie poczucia własnej wartości mu na to nie pozwalało, oraz dlatego, ze nie rozumiał, iż jest chory, a alkoholizm kojarzył mu się tylko z rynsztokiem, złą wolą, złym człowiekiem, marginesem społecznym, dnem dna, itd. Przyznanie się do tego pozbawiłoby go nadziei, którą cały czas miał. Wielokrotnie próbował przestać pić. Wierzył, że jutro mu się to uda..., żył w przekonaniu, że kontroluje picie. Były przecież okresy, gdy nie pił lub pił mniej, zaczął pić słabsze trunki, itd.

Wraz z postępem choroby walka o poczucie własnej wartości przybierała absurdalne formy. Mógł wpaść w manie wielkości, co przejawiało się opowieściami o wspaniałych czynach jakich dokonał, o ważnych osobach, z którymi jest w przyjaźni itd. Lub też budował to poczucie poprzez obniżanie poczucia wartości innych. Mógł poniżać najbliższych, przyjaciół, czy znajomych.

Poza tym jak miał zrozumieć, że jest uzależniony od alkoholu, gdy nikt z jego otoczenia tak nie myślał? Żona zarzucała mu wszystko co najgorsze, ale nie to że jest alkoholikiem. Wymagała tylko, by pil mniej i wtedy gdy są na to warunki, by się nie awanturował, przynosił pieniądze... To koledzy zawinili. Albo złe wzory z domu... Jego ojciec był taki sam... Ona tez broniła się przed prawdą, że ma męża alkoholika, bo dla niej również przyjęcie tej prawdy oznaczałoby utratę nadziei, poczucie degradacji społecznej, itd. Tak samo rozumiał pijacy – póki nie był alkoholikiem wierzył, że miął jeszcze szanse...

Nikt nie chce się czuć gorszy. Czy wtedy, gdy wszystko naokoło jakby zmówiło się, by go utwierdzać w tym, że jest do niczego, a jedynym sposobem na to, by móc rano wstać i doczekać południa, było normalne wypicie „klina" – czy wtedy mógł powiedzieć sobie „jestem alkoholikiem, czyli zerem, skończonym człowiekiem z rynsztoku"? I co dalej?

Dalej nie było nadziei. Żadnej perspektywy. Niczego.

Zresztą tak naprawdę nawet to było bez znaczenia, bo „teraz" trzeba było zrobić wszystko by zdobyć kolejna porcje alkoholu, który gdzieś trzeba było wypić – to było najważniejsze. Ważniejsze od rodziny, pracy, przyjaciół. „Teraz" taka tylko istniała konieczność. Nie było nadziei.

Ale żaden człowiek nie może żyć bez nadziei. Trzeba było wiec ja stworzyć, wymyslić ... Jakakolwiek, byle jaka nawet, obojętnie, byleby jakąś była, byleby można było się nią podeprzeć do następnego razu, odgonić jakieś zarzuty, przetłumaczyć sobie winy na niewinność, wyjaśnić powody... kumplowi przy butelce.

Tak właśnie cale życie alkoholika staje się iluzja pod hasłem „nie jestem alkoholikiem". Wierzy w nią, walczy o nią, broni jej. Realnej nadziei nie widzi.

Gdyby rozumiał od początku, że alkoholizm jest choroba, która dotyka ludzi niezależnie od inteligencji, wykształcenia, zawodu, itd., gdyby wiedział jakie są jej objawy i możliwości leczenia, gdyby wiedział, ze milionom ludzi na świecie udało się wytrzeźwieć, ze jest to możliwe – gdyby to wiedział nie musiałby walczyć z wiatrakami swoich zaprzeczeń i iluzji. Gdyby otoczenie także zdawało sobie z tego sprawę miałoby bardziej realistyczne oczekiwania wobec pijącego. „Jesteś alkoholikiem" nie byłoby oskarżeniem i obelgą. Byłoby nadzieja. Trudna nadzieja. Czy wystarczy mu o tym powiedzieć? Nie. Ale o tym w następnym odcinku...